ni to musical, ni to opera. "The Last Empress" w Seoul Arts Centre (choć podobno na Broadway'u też grają).
spóźniliśmy się 15 sekund, więc oczywiście nie mogliśmy normalnie wejść, tylko zostaliśmy skazani na wielkie ekrany w hallu. ale po krótkich negocjacjach udało się wślizgnąć na nasze upatrzone czwarte piętro. znaczy się realnie to takie szóste z dokładką, ale wzrok u mnie nienajgorszy, nie powiem :->
kompletny szał kolorów. kostiumów. światła. dźwięku. nie ten świat, wszyscy poprzebierani w tradycyjne koreańskie stroje. bez trzymanki i na kółkach.
i jeszcze choreografia. spodziewałem sie tańców, ale nie karate, kung-fu i walki prawdziwymi mieczami; nie oczekiwałem absolutnie niesamowitych i szaleńczych układów tanecznych całych plutonów, okraszonych orientalną muzyką i genialną scenografią. widać, że Polska jest sto lat za Murzynami, jeśli chodzi o mistrzostwo światła, koloru i faktury.
historia też była niczego sobie. o ostatniej cesarzowej dynastii Joseon (wym. czosun), która mimo dobrych chęci doprowadziła do okupacji Korei przez Japonię. nieszlachecka dziewczyna zostaje cesarzową Korei i najpierw jest samotna, bo król kompletnie się nią nie interesuje, potem kilka razy nie udaje jej się urodzić syna. jak w końcu rodzi, to zaczyna manipulować mężem i rządzić wałkiem w całym królestwie. tyle tylko, że choć jest kochająca i oświecona, to w ciągu 30 lat doprowadza kraj z izolacji przez oświecenie i otwarcie granic do upadku. sama ginie od samurajów. ostatnia imperatorka ostatniego rodu królewskiego.
ale ujmujące, ujmujące. a król był strasznym pantoflarzem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
brzmi jak piekna historia. tomek, skad ty sie wziales w korei??
Prześlij komentarz