sobota, 31 marca 2007

a kiedy nadszedł dzień, stałem się morzem




















i stałem się deszczem, i przelewałem cały dzień jedno w drugie. a wtórowały mi lampy błyskowe z nieba.

widziałem też tysiące zapachów, słyszałem zwierzaki morskie gotowe do zniknięcia w żołądkach wszystkożerców, poczułem ciszę zaszyty w świątyniach buddyjskich.

zobacz na własne oczy

.

communication breakdown



















obraz tego, jak łatwo przedostać się przez barierę komunikacyjną u koreańczyków. "słowa, słowa, słowa..", ale jeszcze ogromna i ukrywana nieufność wobec bardziej zażyłych znajomości z obcokrajowcami.

(wczoraj po raz pierwszy od lutego przełamana z dwoma kolesiami w barze)

a poza tym kompletnie nie mam pojęcia, jak przy takiej infrastrukturze korea jest na 1. miejscu na świecie pod względem dostępu do szerokopasmowego intenetu...

bring the pieces back together, rediscover communication

wiatr polarny

czasem powieje z północy. wtedy stajemy zdumieni i wpatrujemy się jak małe dzieci, które widzą coś takiego po raz pierwszy. ale życie obok wydaje się tego nie zauważać, pulsuje swoim niezmąconym rytmem.

w środę byliśmy 30 km od zimnego frontu. bynajmniej nie atmosferycznego.

pewnie dlatego jeszcze nie kwitną tu krokusy.






















































1. stacja metra hoegi, czwartek, 14:32
2. stacja metra w centrum, instrukcja na wypadek broni chemicznej
3. itaewon - śródmieście , patrol z bazy amerykańskich marines

wolność dla pikusia!

nie oddamy naszych przysmaków!
kto wcina krewetki ten zdrowy i krzepki!
wara od psich żeberek! wrrr!*
nie rzucim ziemi skąd nasz ryż!
nie damy pogrześć soi!
kto je mcburgery ojczyźnie nieszczery!
kto pożera frytki jest biały i brzydki!
eFTeA do ko sza!

(popularne slogany podczas prostestów przeciw podpisaniu FTA -porozumienia o wolnym handlu między USA i Koreą; w wolnym tłumaczeniu z koreańskiego)







































































*) a z tymi azorami i pimpusiami to wiem już na którym straganie można kupić świeżego, żywego jeszcze przed zakupem; wiem też, w której knajpie serwują. ale ponieważ niespodzianki lubią zdarzać się każdego dnia, raphael bardzo dokładnie obwąchuje każdy omlecik i każdy ryżyk z nieufnością pytając się badanego obiektu: "are you a dog?"

niedziela, 25 marca 2007

clap your hands and say 'yeah' to Jesus!

na początku wyglądało to jak mega-karaoke. znaczy się ekran 8x5 m, do tego 5-7 czterdziestocalowych plazm na wszystkich ścianach, system kamer kontrolujących wszystkie ławki, gitary, zestaw perkusyjny, keyboard, prawdziwy fortepian. do tego tradycyjnie kolory wszystkich odmian tęczy. oczopląs.

jak zwykle stałem się też atrakcją turystyczną. jeszcze przed rozpoczęciem zostałem zapoznany z pastorem oraz liderem grupy studenckiej. w trakcie kazania wywołano mnie, musiałem się przedstawić, kamery od razu namierzyły i rzuciły na wspomniane wyżej 8x5 m, młodziaki klaskały i obserwowały już do końca. a kiedy wszyscy zaczęli się zbierać, dostałem od pastora po angielsku executive summary całego kazania. oczywiście wziął namiary i terminy, do kiedy jestem w seoulu, żeby dzwonić i zapraszać, jak coś dobrego będzie się działo. na deser cała 20-osobowa wspólnota poszła świętować czyjeś urodziny. pomimo wypasionego i ponętnego tortu kremowego, zdezerterowałem.

nie wiem, to chyba za dużo jak dla mnie. za tydzień poszukam czegoś bardziej europejskiego.

sobota, 24 marca 2007

wróbelki, lenistwo & zielona herbata

ania woo udowodniła mi wczoraj, że ziemia jest okrągła. dobry roczek przede mną zaczęła lecieć w lewo, lewo, lewe loff loff loff loff. postój, aby pokonsumować sobie płatków kukurydzianych Kelogga zalanych oceanem wiedzy. i potem znów w lewo, do oporu.

w międzyczasie ja prawo wolałem.

no i się spotkaliśmy po drugiej stronie, w seoulu.
i dobrze, że możemy sie jeszcze po polsku dogadać. dobrze też, że lenistwo odpłaca się spontanicznymi odkryciami. reakcjami ludzi, częstowaniem zieloną herbatą i ciachami ryżowymi, spacerami płynącymi w strumieniach ludzi.




jutro ania wraca w prawo prawo prawo, ja jeszcze sobie poszaleję kapkę i wezmę kurs przeciwny.

see you in warsaw, aniu woooo.

























































piątek, 23 marca 2007

zielono mi (dokładnie tak)

ponieważ jestem prawie że na drugiej półkuli (a przynajmniej za zakrętem), wszystko wydaje sie być tu na opak.

wczoraj zakwitły wszystkie krzaki dookoła. dziś widzę pierwsze pąki liści.


w każdym razie dobrze, że i tym razem naturze udało się wygrać z betonem.




















pierwszy kwiat wiśni w pałacu królewskim

środa, 21 marca 2007

kolorowe jarmarki sza la lla la

w tej właśnie kwestii etykietkę pt. "chinśka tandeta" można zdecydowanie przylepić naszym polskim realiom. to, co się dzieje ze straganami w azji, zasługuje co najmniej na miano kosmosu na kółkach.

żeby nie było - to nie tylko w jednym miejscu, to się ciągnie kilometrami, na ziemi, pod ziemią, do 8-10 pięter w przestworzach. jedno gigantyczne targowisko, ludzie wchodzą na stoły, rzucają ciuchami, żeby zwrócić na siebie uwagę, przekrzykują się megafonami, podjeżdżają wyładowanymi furgonetkami lub wózkami ręcznymi i zastawiają konkurencyjne stoiska, wreszcie dają czadu z akwizytorstwem w wagonach metra czy na chodnikach.

no a w ogóle najsmakowiciej prezentuje się jedzonko. kilogramy chili, larwy jedwabnika w zalewie lub na chrupiąco, zwierzaki morskie przypominające serca wołowe i wiele wiele innych delicji czyhających na nieopatrznego o każdej porze dnia i nocy...

jarmarki jarmarkami, a kolory prezentują się tak:
































































































































































niedziela, 18 marca 2007

o 32 stacje metra za daleko
























dziś się przekonałem, że
# klasa zerowa unesco świadczy co najwyżej o tym, że pomiędzy jednym, a drugim końcem obszaru "0" da się wcisnąć tony śmiecia i bubli,
# żeby stworzyć najbardziej poważaną fortecę korei wystarczy usypać z kamieni metrowy murek
# niektóre zabytki najlepiej sprawdzają się jako boisko do gry w piłkę
# 4 godzny w metrze potrafią człowieka zniszczyć bardziej niż 30 kilometrów turystyki totalnej (z pozdrowieniami dla piotra d. i jupika)

wspomaganie wyobraźni znajduje się tutaj.

sobota, 17 marca 2007

get born again (byle w korei)

byliśmy dziś na skromnym lanczyku u rodziny znajomej. akurat świętowali pierwsze urodziny swojej pociechy. podobno ta rocznica jest obchodzona trochę huczniej niż pozostałe. no ale bez przesady...

w sumie to miejsce wyglądało dosyć skromnie:

























a i na stołach niewiele dało się znaleźć:























































ale ale! nic nie umknie uwadze moim czujnym czółkom!
panie i panowie, panowie i panie, oto mam zaszczyt przedstawić KANAPKĘ Z SZYNKĄ!




















a jak już sobie potestowaliśmy organoleptycznie wszystkie kilkadziesiąt potraw, przyszła pora na taką prawie-duchowość. po puszczeniu 30min. zdjęć na rzutniku głos zabrał ojciec. powitał wszystkich i zarządził główne obchody.

polegają one na tym, że przed dzieckiem stawia się koszyk, w którym leży kilka przedmiotów - miska z ryżem (a jakże, o każdej porze dnia i nocy), mikrofon, słuchawki lekarskie, sznurek, długopis i pieniądze (zabrakło im, więc była zrzuta do koszyka). każdy dostaje kupon loteryjny i typuje, co dziecko weźmie jako pierwsze z koszyka. czekają nagrody. a dziecko jak widzi koszyk, to głupieje i nie chce brać nic. ale musi, bo ten pierwszy przedmiot symbolizuje jego przyszłość. zawsze to jest dobry symbol, czy to kasa, czy długie życie (sznurek). doprawdy, cudowne. skrzyżowanie totolotka z tarotem.









































































100% korean



















no bo:
# jest sobota po południu, a on w przepełnionym metrze i nieskazitelnym garniturku zasuwa do pracy
# trzyma w widocznym miejscu komórkę model odpalony-w-kosmos, wersja-w-okolicach-saturna
# ogląda telewizję pod ziemią
# ... a dokładniej kanał dedykowany tylko i wyłącznie 1 grze komputerowej - StarCraft.
tja.

sound day czyli enjoy the silence

o jak totalnie byłem nakręcony na ten wieczór!
bo tu wszyscy mówią, że tylko hop hipy i techno, ale od techno można z nudów zdechnąć.

no to sobie wynalazłem imprezę pt. płacisz 1 wstęp, wchodzisz do 10 klubów i do tego darmowy drink. mrozu-wynalazca chyba z powrotem się przerzuci na umcyk umcyk.

zróbmy proste dwa plus dwa. jeśli w seoulu i okolicach jest 20 milionów mieszkańców, to co najmniej 2 miliony z tego to brać w wieku stricte klubowym. jakieś 75%-85% koreańczyków woli się napchać ośmiornicami, zniszczyć wódką ryżową w restauracji i jakoś doczołgać się do domu. od biedy pogonią na karaoke. nawet jeśli, to zostaje nam 300-400 tys. ludu, z tego przynajmniej 5% po prostu musi lubić pomachać piórami i poskakać do solidnego uderzenia gitary. czyli mamy 15-20 tys. tak samo napalonych jak ja na wczorajszą imprezę.

ta, jasssssne. ej, ja naprawdę nie wymagałem wiele. żeby chociaż klub 10mx10m był zapełniony w połowie. kompletna pustka, aż się echo odbijało.

nie pomogła nawet moja magiczna koszulka pt.
"jestem studentem z wymiany i kocham wszystkie dziewczyny i dobre drinki"



















wylądowaliśmy w sercu hop hipa, czyli jak zwykle.
tracę nadzieję w tutejszych, naprawdę.
szacuneczek dla ziomeczków z wuwua, ist sajd i łest sajd of da poland! yo!











































u papy smerfa na kazaniu


jest taka teoria, że od każdego człowieka na ziemi dzieli Ciebie nie więcej niż 6 uściśnięć dłoni. po wczorajszym od naszej (=wszystkich, co mieli styczność z dr. mrówką) ulubionej Carli Fioriny dzielą mnie już tylko dwa. no bo wczoraj przyszedł taki jeden zrobić wykład. nam, kilku znudzonym exchange'om, którzy w piątkowe popołudnie co najwyżej kalkulują trasę klabbingową na wieczór.

ale już po 10 minutach siedzieliśmy na klęczkach przed bagażem, który przytargał ze sobą. znaczy się bagażem doświadczeń i opowieści.

zaczyna się niewinnie. kilka szkół w korei, potem doktorat na MIT. podrzędna praca w usa, trochę wykładania tu na miejscu.

no i poszło! 22 lata w daewoo.
# 1976 to 1978, Director of Engineering, Daewoo Heavy Industries, Inc.
# 1976 to 1980, Vice President, Daewoo Engineering Co.
# 1980 to 1982, Managing Director, Daewoo Planning and Coordination Division
# 1982 to 1983, President, Daewoo Electronics Co.
# 1983 to 1984, Visiting Scholar, Engineering Management and Industrial Engineering, Stanford University, Palo Alto, CA
# 1984 to 1985, Visiting Senior Lecturer, Mechanical Engineering, M.I.T.
# 1985 to 1991, President and CEO, Daewoo Automotive Components Co.
# 1991 to 1997, President and CEO, Daewoo Electronics Co.

potem wymsknęło mu się być ministrem telekomunikacji. zrobił taki maksymalny boom na internet, że go wyrzucili ze stołka. w międzyczasie umawiał się na randki z szefową HP Carlą Fioriną, robił biznesy z premierem francji, a dzwonił po kumpelsku do szefa alcatela oraz popijał sobie czasem z obecnym szefem france telecom.

anegdotka za anegdotką, tu wietnam, tam japonia, znowu francja na deser, komóreczki, banki, statki, szaleństwa różnych biznesmenów dziwaków. a my siedzimy wsłuchani kompletnie w jakieś bajki nie z tej ziemi. ostatni raz coś takiego miałem w przedszkolu :->












a na lunch najczęściej bierze kimchi z francuskim winem.


wtorek, 13 marca 2007

nore bang ekhm ekhm

(po naszemu karaoke) owszem, byłem. tradycyjnie, jako trzeci przystanek po obiedzie i piwku. same koreańszczyzmy.

wyłączam się bo mam zjazd psychiczny.



--

dzień następny. już lepiej, niech będzie, wrzucam tu galerię z imprezowania LAB 517, widać na niej wyraźnie, że normalnie szaleństwo nie z tej ziemi. zalecane solidne oparcie i zażycie relanium przed pokazem.

cisza w wielkim mieście

(...)



















(kliknij, aby przejść do galerii zdjęć)




.

poniedziałek, 12 marca 2007

kult konsumpcji


inaczej tego nie nazwę. inaczej tego nie pokażę.

chyba tylko kult jedzenia potrafi od biedy konkurować z wszechobecnym i całodobowym pokłonem dla pracy.

po serię karabinową większej liczby zdjęć zapraszam tutaj (klikać, nie zastanawiać się).


niedziela, 11 marca 2007

śpiewająco, llalallalaaaa

ni to musical, ni to opera. "The Last Empress" w Seoul Arts Centre (choć podobno na Broadway'u też grają).

spóźniliśmy się 15 sekund, więc oczywiście nie mogliśmy normalnie wejść, tylko zostaliśmy skazani na wielkie ekrany w hallu. ale po krótkich negocjacjach udało się wślizgnąć na nasze upatrzone czwarte piętro. znaczy się realnie to takie szóste z dokładką, ale wzrok u mnie nienajgorszy, nie powiem :->

kompletny szał kolorów. kostiumów. światła. dźwięku. nie ten świat, wszyscy poprzebierani w tradycyjne koreańskie stroje. bez trzymanki i na kółkach.

i jeszcze choreografia. spodziewałem sie tańców, ale nie karate, kung-fu i walki prawdziwymi mieczami; nie oczekiwałem absolutnie niesamowitych i szaleńczych układów tanecznych całych plutonów, okraszonych orientalną muzyką i genialną scenografią. widać, że Polska jest sto lat za Murzynami, jeśli chodzi o mistrzostwo światła, koloru i faktury.

historia też była niczego sobie. o ostatniej cesarzowej dynastii Joseon (wym. czosun), która mimo dobrych chęci doprowadziła do okupacji Korei przez Japonię. nieszlachecka dziewczyna zostaje cesarzową Korei i najpierw jest samotna, bo król kompletnie się nią nie interesuje, potem kilka razy nie udaje jej się urodzić syna. jak w końcu rodzi, to zaczyna manipulować mężem i rządzić wałkiem w całym królestwie. tyle tylko, że choć jest kochająca i oświecona, to w ciągu 30 lat doprowadza kraj z izolacji przez oświecenie i otwarcie granic do upadku. sama ginie od samurajów. ostatnia imperatorka ostatniego rodu królewskiego.

ale ujmujące, ujmujące. a król był strasznym pantoflarzem.

niedzielne szczytowanie

dziś postanowiliśmy połazić po pagórkach pazurkach szczerzących się nad okolicą.

najzwyczajniej krupówki wymiękają w całej rozciągłości:















bo zakopiańska ceprostrada kończy się po kilkuset metrach, a ten skośnooki sznureczek idzie pod sam szczyt. właśnie przeczytałem, że rezerwat Bukhasan jest najbardziej obleganym parkiem narodowym świata i jako taki został wpisany do Księgi Rekordów Guinessa...

w sumie to logiczne, jak takie 20 milionów w weekend przestanie na chwilę konsumować, to musi się gdzieś ruszyć. a to jest najbliższe miejsce. na szczęście dzisiejszy ziąb odstraszył znaczne rzesze turystów, więc na szlaku widzieliśmy zaledwie 5000-10000 ludu. były nawet momenty, gdy byliśmy sami przez 15-25 sekund.

mimo to znowu poczułem, że góry to maj lof.