niedziela, 29 lipca 2007

goraczka sobotniej nocy

zaczelo sie niewinnie od zdemolowania dwoch autokarow, uszkodzenia tira i skasowania osobowego peugeota. w pierwszym busie, dokladnie pod naszym siedzeniem, zaczelo cos wyciekac. z poczatku myslelismy, ze to olej silnikowy, ale jak polalo sie tego z 10 litrow po calej drodze i poboczu, to zaczelismy weszyc, czy to przypadkiem nie benzyna...

tak czy siak, kierowca prowizorycznie zasypal czarna plame, a ludzie palili z troche wiekszym zdenerwowaniem.

kilka minut pozniej podstawili kolejny autokar. ludzie sie pakuja, pora i na mnie. ledwo stanalem w drzwiach, bus zaczyna jechac. tylko ze z gorki do tylu i bez kierowcy... dylemat "skakac-nie skakac, skakac-nie skakac" rozwiazalo najpierw bliskie spotkanie z tirem (niestety zeslizgnelismy sie po boku jak po tarce), okraszone czolowka i skasowaniem dzielnego peugeota, ktory poswiecil sie, aby calkowicie zatrzymac nasza kobyle.

a potem fun byl jeszcze wiekszy. trafilismy do autokaru przesyconego potem, brudem, dymem papierosowym i stertami ludzi i bagazy az po sam sufit. w czasie przeprawy promowej dopakowalo sie jeszcze 15 przekupek, co bysmy nie czuli sie zbytnio osamotnieni. bez odpowiedniej klimy ale z odpowiednim klimatem zapowiadala sie iscie goraca noc...

piątek, 27 lipca 2007

zie je nemo... ?

no tu wlasnie, za siodmym koralem. i reszta rafy i zwraczalego U.S.A.T. Liberty tez wymiata. przed sloncem mozna i w glebiny uciec, w tecze nieokielznana.


[a jutro na wulkany]

wtorek, 24 lipca 2007

slonce slonce swieci nad nami...

[dalej ta benadziejna piosenka szla tak:]
ogrzewa nasze ciala promieniami....

niech swieci, ale gdzie indziej. mi tam wystarczyly 3 godziny by przybrac buraczane barwy wojenne. od tego czasu przeszedlem do walki partyzanckiej, kryjac sie pod palmami i w basenie hotelowym. moze za 3 dni uda mi sie znowu stanac w szranki z promieniowaniem uv. a tymczasem wyzywam sie na falach dopiero w okolicach zachodu slonca.

a bali oczywiscie nie takie, jak wszyscy mysla.

sobota, 21 lipca 2007

a skądże to, jakże to, czemu tak gna?

keep on rolling. potoczylo sie nieoczekiwanie szybko i z gorki; bangkok 'odhaczony' efektywnie w 5+4 godziny, kuala lumpur w jakies 7. i czulem ze nie da sie z tych miejsc wydusic wiele wiecej.

tylko na co bylo mi przyznawac sie, ze odrobilem prace domowa w rekordowym czasie? zgodnie z prawem murphy'ego dostalem cos na doczepke. wczoraj przez pol dnia gralem w reklamie telewizyjnej dla tajskiej kablowki. beda transmitowali premier league, wiec potrzebowali rasowych english hooligans, zeby pokazali, jak to sie na wyspach kibicuje. nawet wyznawca chelsea mial niezly ubaw... a dzis w kuala lumpur odeslali mojego kumpla, u ktorego mieszkam, do szpitala na obserwacje. prawdopobnie zlapal dengue i sobie tam powakacjuje, zrzucajac obowiazki gosposi domowej na mnie :-) otoz bardzo prosze: rozpoczynam aukcje na telewizor 28", psa kanapowego co tuli sie 25h na dobe i profesjonalna kolekcje lalek barbie i kenow, zaden z nich nie rozpakowany (doprawdy, znalazl sobie kumpel temat na hobby...).

a jutro bali! 5 dni nie ruszania sie, brak samolotow, calonocnych busow, tylko slonce, plaza i calonocne imprezy! no, prawie, golab straszy mnie 8h surfingu dziennie, wymienne na kurs nurkowania....

sobota, 14 lipca 2007

ona nie puszcza

trzyma mocno moja kambodza, nie udalo mi sie dzisiaj wyrwac z jej objec.

zawrocili mnie z granicy. po 6h gajgorszej drogi jaka sobie mozna sobie wyobrazic, powiedzieli, zebym wracal do stolicy po wize bo an granicy nie chce im sie wyrabiac i za tydzien moge sie pojawic. szybkie przegrupowanie sil sprawilo, ze dostanie sie do tajlandii zajmie mi ekstra ponad 200 dolcow, ale tylko 20 godzin. kolejne 7h, tym razem w klimatyzowanej taksowce, zaprzegnieta ekipa kambodzanska i juz samolot bedzie czekal na mnie z samego rana. ale co sie kark nalamal i czlowiek nakombinowal, to jego.

wrrrr.

piątek, 13 lipca 2007

pomiedzy

znowu uzywam tego slowa; jednak inaczej kambodzy nie opisze. wcisnieta w palmy kokosowe niebo takie o wlasnie kolory nagrane i zaplacone juz dawno temu pod zdjecia idealne. i kadr podchodzi szczegolnie jak to male skomlace nie ma co jesc kompletnie. i co robimy? jeden dolar nie poprawi sytuacji, dwa juz rozpuszcza i wyniszcza wole walki. i impas, pamietaj w jakiej scenerii. czlowiekiem jestem, nie wiem co z tym robic, odlozylem na pozniej.

dzis pierwszy dzien drugiej polowy wyprawy. odpowiednio zakonczony.

czwartek, 12 lipca 2007

no i siadla

bateria po 200+ zdjeciach, co i tak bylo za malo na najpotezniejsza budowle religijna tego swiata. doslownie od switu do zmierzchu, 15h lazenia po murach i swiatyniach, widoki, kamienie wrazenia, potem multum ludzi i kazdy chce szalec do rana. i dobrze jest, tylko sil brak. po wakacjach zdecydowanie musze ze 2 tygodnie odpoczac i wyspac sie normalnie.

środa, 11 lipca 2007

przy drodze

pola ryzowe zalewaja sie w trupa woda, a bawoly korzystaja z tego i chlupia sie niemilosiernie; czasem tez podpijaja.

starzec zbiera grudki wyschlej ziemi, zeby przeniesc ja w dloniach na swoj ogrodek i wykrzesac resztki mineralow.

palmy ustawiaja sie w szeregu na widok tablic z popiersiem premiera jedynej slusznej Partii Ludu Kambodzy.

ludzie prosza o laske i wolnosc od kurzu zebrania i bezczynnosci oczekiwania na cos, cokolwiek co ma nastapic.

czuje zachwycam i zniewalam sie kambodza we wszystkich koncach neuronow.

niedziela, 8 lipca 2007

kryj sie!

zaoraj ziemie pol milionem ton bomb, tyle wystarczy, zeby po wojnie zebrac plony rzedu 2-3 kg szrapneli z kazdego metra kwadratowego prowincji; nawoz 'pomaranczowym odczynnikiem' o odwrotnym dzialaniu - cala wegetacja znika z powierzchni ziemi na 5 lat, a ludzie rodza sie z wadami gorszymi niz po czarnobylu; na pozostalosciach zrob krajobraz ksiezycowy i zostaw dziesiatki czolgow, artylerii, sprzetu i niewypalow.

nic dziwnego, ze ludzie w tej prowincji zdecydowali sie zejsc do podziemia. ponad 200 km tuneli Viet Congu jakies 60 km od Sajgonu, kontrolowanego wowczas przed Amerykanow. co z tego, ze najwieksza bomba B52 mogla uszkodzic wierzchnia warstwe korytarzy, zostawaly jeszcze 2 poziomy. juz na samych pulapkach mozna sie bylo wykrwawic, po wejsciu w tunele Amerykanie po prostu nie mieli szans (rowniez dlatego, ze byli wielcy i sie kompletnie nie miescili w przejsciach dla niedozywionych Wietnamczykow).

dziwna to byla ucieczka od soundtracku Sajgonu, od melodii wymieszanej z kakofonia, warkotu 50000 skuterow, niezliczonych klaksonow i nawolywan naciagaczy.

a jutro uciekam dalej jeszcze, nie pod ziemie jednak, bo ewidentnie nie mieszcze sie. tym razem delta mekongu i plywajace stragany. ostatnie chwile wietnamu.

czwartek, 5 lipca 2007

what was to come but didn't

no i co?! mowilem ci przeciez, nie oczekuj. przezywaj na biezaco! to bylo kompletnie bez sensu, 3 miesiace czekac na ten szczegolny moment, 91 dni wypatrywania smoka zstepujacego do morza.

no to sobie popatrzyles, ale z brzegu, z konca horyzontu. jasne, ze zawod. na co ci bylo rysowac sobie w myslach przezycia kazdej sekundy? zamiast smoka dostales tajfunem po glowie, teraz przemoczona czupryna moze tylko wzdychac, ze nie poplynela do grot i miedzy wysepki.

niech przynajmniej mysli z deszczem poplyna, by jutro obudzic sie w sloncu...

winds of change (ze slonca pod rynne)










[weatherunderground.com]

jak widac na zalaczonym obrazku, jedyny tajfun rozbijajacy sie obecnie po ziemi leci prosto nad moja zatoke. trzeba bylo pomachac na do widzenia 2-dniowej wycieczce; nie dadza poplywac lodziami na morzu, pora wrocic do hanoi i przezimowac tu 2 dni deszczy tropikalnych. do nastepnego, halong bay...


wietnamsko,

tomek

środa, 4 lipca 2007

co sie nie da? co nie da rady?

wczorajsze mission impossible:

[preludium]
nic takiego, pobudka wczesna w singapurze, sniadanko, hostelowe tosty, dzemik i jajeczniczka, plecaki do gory i marszrutka przez miasto. muzeum, takie dziwne troche, o cywilizacjach azjatyckich, niby interaktywne, filmy, aplikacje i inne cudaniewidy, ale nie ujmowaly. dalej kosmiczna jak zwykle indyjska restauracja wegetarianska i metro. lotnisko, idziemy do bramek.

[abordaz na lotnisku]
no i sie zaczelo. mowia nam, ze musimy w bangkoku wkroczyc do kraju, ze nas nie przetransferuja na drugi lot, tylko sami. dla mnie to oznaczalo 30USD w plecy, francuzi mieli darmowo i ekspresowo. w samolocie ustawilismy sie na szybka wysiadke. 3,2,1, sprint! razem dobilismy do bramek z immigration office, oni mieli slamazarnego, ale jakos im poszlo w 5 minut, biegna do bagazy, dalej z naszymi 3ma plecakami do check-in na nastepny lot. 17:30 sa przy rejestracji.

ja mialem +1 przeszkode na drodze - wize. 1,5 godzinna kolejke przeskoczylem w 7 minut sila perswazji, ale rozbilem sie o wymagania urzednikow. zadali biletu, ktory siedzial w plecaku i musial byc uzyty przez francuzow! trzeba bylo dac lapowke i chlopak zaczal biegac po lotnisku i szukac mojego plecaka. 17:25... 17:35.. komorka do niego 17:45.. gadam z pierwszym oficerem... 17:55 gadam z drugim oficerem.. 18:10 gosc przychodzi, zgubil polowe innych dokomuentow, wypelnianie od nowa. 5 minut do zamkniecia checkinu, a ja nawet 1szej przeszkody nie przebylem. 2ga lapowka, mniejsza, przeskakujemy do wydawania wizy, urzednik odsunal na bok 45 min. kolejke, 18:17, sprint 4 pietra do gory, wpadam do checkinu, spozniony, czeka na mnie kopia biletu, biegne dalej, paszport, kontrola, 1,5km korytarzami. 18:50 bramka do samolotu. 18:58 spoznieni zagubieni wpadaja. 19:00 odlot. uff!!!

[hanoi]
najpierw wysadzili nas w zlym miejscu i podszywali sie pod inny hotel, potem ciagali po miescie, w koncu sami sie zaczelismy ciagac i po 1,5 godziny i 1 taksie znalezlismy fajny kacik. ba, mega apartament z klima i sniadaniem za grosze! a w miedzyczasie julien zgubil/stracil lustrzanke...

ale dzis wszystko juz na swoim miejscu, dreszcyk odkrywania powrocil!

poniedziałek, 2 lipca 2007

triada calkiem niepodobna

wymawiam jednym tchem: szanghajhongkongsingapur. i co, niby jednosc? drapacze i ogolnie klimat nie z tej ziemi? figa! to 3 swiaty, tak odmienne od siebie, tak inaczej oddzialywujace na ciebie.

[drapacze]
czuje sie je tylko w hong kongu, jestem pomiedzy i sie zatapiam w waskich uliczkach, wysokich na 100-200-300 metrow... sa tutaj tylko 2 kierunki patrzenia - przed siebie i pionowo do gory. slonca na codzien brak, bo jesli nawet chmury odejda, slonce skryje sie ponad tasiemcami specjalnych tuneli dla pieszych. singapur to niby tez drapacze (2 nawet wyzej mierza), ale raczej na obrazku z drugiego brzegu rzeki. nawet jak sie z nimi zmierzy twarza w twarz, to takie rozpierzchniete, rozproszone, niegrozne dookola sobie plasaja. a singu? brak, kompletny brak poza kilkoma przypadkowymi wiezowcami nad ujsciem rzeki. pfff.

[tempo zycia]
czyli jak szybko musisz biegac na setke. HK znowu wygrywa, dosc znacznie, bo tu wszystko sie dzieje na fast forward. nawet ich ulubiony sport to wyscigi konne. maja super metro, wszystko w 1 miejscu, wiec mozna od razu zabrac sie do roboty. cale miasto jest podzielone na obszary zajmujace sie wybrana dzialalnoscia - jest dzielnica instytucji finansowych, dzielnica barow, dzielnica jedzenia, nawet wiekszosc promow w region wyplywa z 1 nabrzeza. szanghaj ma tempo bardzo rozne, niektorzy pracuja po nocach, inni snuja sie caly dzien po promenadach i parkach w pizamach. singu uspokojone, radosne z przezywania kazdej chwili, przesiadywania w restauracjach i barach, wielogodzinnych zakupach.

[historia]
wplyw brytyjczykow widoczny na kazdym kroku. w szanghaju jeszcze francuzi i ogolnie towarzystwo portowe, choc wiele z tego wyczyszczono na poczatku xx wieku po zalozeniu partii komunistycznej (a jakze, we francuskiej dzielnicy szanghaju). partia wylansowala pozniej wodza mao, a jej kolebka nie oparla sie kulturalnej rewolucji.

[zycie nocne]
o, tu jest w sumie podobnie. HK jest jednak dosc jednolity - bary skupione w kilku miejscach i klub zaraz obok. szanghaj ma wszystko, co mozna sobie wymarzyc. singu idzei w kierunku wieczoru w dobrej knajpce z lampka wina, ale klubami nacieszyc sie tez mozna.

jutro prawdziwsza przygoda - wietnam, kambodza i tajlandia.

niedziela, 1 lipca 2007

on 'n' on 'n' on (at 500km a day)

sam tego chcialem sam tego chcialem.
ledwo chwytac wrazenia na kliszy (pamieci flash?), pozwalac pamieci ulatywac, bo zapiski na pudelku od kart z mao tse tungiem zbyt rzadkie i roztrzepane. tyle juz przeminelo: pekin, xian, szanghaj, hong kong, macau, dzisiejszy singapur.

i jeszcze chocby swieta gora Huan Shai z mglista smietanka i sloneczna polewa. danie glowne to pionowe 500m sciany. albo szanghajskie i hong-kongskie klabingi z expatami i ich dojrzalym juz spojrzeniem na tamta rzeczywistosc.

na deser swiatowe naj -slynniejsze wyscigi konne (HK), -szybszy pociag (Maglev), -dluzsze schody ruchome (jedzie sie 20-25 min - HK), -wieksze zageszczenie budynkow >100m (HK), -wieksze skupisko figur z gliny sprzed naszej ery, i to jeszcze naturalnej wielkosci (armia ponad 6000 wojownikow z terakoty - Xi'an), -dluzszy mur (bo wielki - Pekin), -wieksze obroty z kasyn (Macau, wiecej niz Las Vegas w obrotach, 10x wiecej w rentownosci stolow), -bardziej chyba uregulowane miasto na swiecie (Singapur - za smiecenie kara 1600 zl, za handel narkotykami bezwarunkowa smierc). i naprawde wiele innych takich.

[ah, i jeszcze zapisze sobie na boku, bo powtarzam i powtarzam w glowie caly dzien - mam nie zapomniec o tych rafach koralowych na pacyfiku, co byly dzis pod nami i zalowalismy, ze nie mamy spadochronow; oraz o tych setkach hektarow plantacji palm w Malezji, tuz przy granicy z Singapurem. z samolotu wygladalo, jakby caly swiat po horyzont byl narysowany od linijki. no, nie zapomnialem :-> ]

i tyle chwilowo. mysli kraza kraza i ustatkowac sie nie moga. bo zanim opadna, wir kolejny sie zbiera. albo sen. no wlasnie. przed chwila dziewczyny wyrzucily nas z zenskiego akademika, kolega po fachu przetransportowal nas jakos w miejsce bardziej odludne. pora juz.

bo jutro znowu czyha Cos za winklem.