poniedziałek, 30 kwietnia 2007
pepesza
przed chwilą zdałem sobie sprawę, że dotychczasowe 8036 fotografii oznacza robienie 1 zdjęcia co 11 minut 49 sekund. włączając w to godziny snu i inne takie.
w krainie mordor, gdzie zaległy cienie
shine on, you crazy diamond!
kiedy słońce zachodzi po całym dniu wędrówki po skałach, szczelinach, zamkniętych szlakach, ścianach, które budzą respekt nawet u podróżniczych wariatów. kiedy mimo to pokazuje ono resztki energii, aby wykonać jeszcze ten ostatni skok do widocznego już ze szczytu schronienia, zanim zgaśnie w dolinie na noc całą.
a ja nie wiem, skąd wziąć ogień, by zapalić je ponownie.
tam
.. znowu poczułem się prawdziwie. i znów szczęście przyszło poprzez najprostsze ludzkie potrzeby - świeże powietrze, kawałek śpiwora, łyk wody ze strumienia i miskę ryżu z wodorostami na wielki finał dnia.
[wiem, że zdjęcia to nawet nie namiastka. ale zawsze coś dodatniego]
o rzesz ku, cho no do wiewióra..
no po prostu wykapany lodowcowy pogromca orzeszków. plątało się tego pod nogami aż miło. a mi się poprzypominały starodawne dzieje pazernego gryzonia.
dla czujących potrzebę ponownego wiewiórczenia:
najsampierw. klub fanów wiewiórki
dalejże. loty niekontrolowane (gra)
tja.
piątek, 27 kwietnia 2007
kampus
Zrobiła się wiosna pełną gębą, czas pokazać kawałek uczelni. Tak naprawdę to 1 budynek naukowy, drugi z jedzonkiem i sklepem, 3 akademiki i kilka zazielenionych pagórków. Kameralnie, ale bardzo przyjemnie.
[Na własne oczy? Proszę bardzo!]
chillout
nie wierzyłem dopóki się nie zaczęło. a jednak. po raz pierwszy od 3 miesięcy nie czułem stresu. pędzenia jednocześnie w 17 kierunkach. dobrze jest czasem rozłożyć się w słońcu na ławce i o niczym nie myśleć przez 15 minut...
nie, ja tak nie dam rady, no ale może przynajmniej zresetuję umysł na 4 minuty.
(chronologicznie: telefon do Kate, tradycyjna koreańska kolacja z Kiduk, party i karaoke z moim labem, świetna prezentacja i dyskusja z menedżerem rolls-royce'a, barbeque party z konkursami, pub z przyjaciółmi z korei i nowopoznanymi: turkmenką, amerykaninem i koreańczykami)
[minigaleria jest tu]
środa, 25 kwietnia 2007
pomyśl życzenie
poniedziałek, 23 kwietnia 2007
z cyklu opowieści przy curry
to się nie zdarza w normalnych krajach, powiedział patta.
wpadam na stację, kompletne tłumy, przedzieram się i widzę, że pociąg już startuje. no to długa, żeby uczepić się ostatnich drzwi aaaa...bęc! nagle przede mną wyrósł byk, który robił sobie przechadzkę po peronie i skutecznie przyblokował mnie swoimi rogami.
no ale dobra, wziąłem następny pociąg, kompletnie przepełniony, ludzie wypadają prawie przez okno, ale gdzieżby, miejsce dla krowy zawsze się znajdzie. wsiadła sobie w centrum, kupiona na jakimś targu, aby zaznać z powrotem szaleństw na łące. problem w tym, że jak łąka nadeszła, to drzwi okazały się być zbyt wysoko. krowa się zbuntowała i powiedziała, że nie ma mowy, jak nie podstawią lepszych schodków. schodków nie było, ale podstawiła się cała ekipa, maszynista, konduktor, 15 atletów, a każdy zjadłbył już 15 kotletów (sojowych znaczy się). po 30 minutach krowę szczęśliwie sprowadzono na ziemię i pociąg mógł ruszyć...
po dzisiejszym ryżyku z kokosem i musztardą indie stały się moim następnym marzeniem :->
niedziela, 22 kwietnia 2007
duzia woda, mała woda
nie doczekaliśmy się niestety na przypływ i wybujałe falowanie mostu (kładki?) pontonowego. ale i tak ucieczka ze stolycy w środku egzaminów połówkowych była dobrym pomysłem. a nawet przyjemną realizacją, nie tak jak w Indiach, jedynym kraju, gdzie turysta zachęcany jest do czegoś odpałowego "bo to nowe doświadczenie" (źródło: Kevin).
[galeria z dzisiaj jest tutaj]
sąsiedzi
dziś na wycieczce zorganizowanej przez naszą Koreankę Youjin miałem okazję poznać Kevina - mieszkańca RPA pochodzenia żydowskiego, który skończył studia w USA, od 2 lat pracuje w środkowych Indiach i przyjechał na 2 tygodnie do Korei na zaproszenie zaprzyjaźnionych Hindusów - fizyków teoretycznych.
okazało się, że tak naprawdę prababka Kevina była Litwinką i mieszkała przed wojną w Wilnie tuż obok moich pradziadków.
on nazwał to globalizacją. ja - szalonym zbiegiem okoliczności.
--
(po czym przeczytałem na moim linked-in, że moich 126 znajomych ma bezpośredni kontakt do 6000 osób, którzy mogą się skomunikować z 485 000 ludziami na całym świecie. wystarczy wypuścić 1 mail w siateczkę połączeń i pół miliona ludzi siada rozwiązywać mój problem... zaiste, budujące ;-> no to nawet nie zbieg okoliczności, to już przegięcie.)
okazało się, że tak naprawdę prababka Kevina była Litwinką i mieszkała przed wojną w Wilnie tuż obok moich pradziadków.
on nazwał to globalizacją. ja - szalonym zbiegiem okoliczności.
--
(po czym przeczytałem na moim linked-in, że moich 126 znajomych ma bezpośredni kontakt do 6000 osób, którzy mogą się skomunikować z 485 000 ludziami na całym świecie. wystarczy wypuścić 1 mail w siateczkę połączeń i pół miliona ludzi siada rozwiązywać mój problem... zaiste, budujące ;-> no to nawet nie zbieg okoliczności, to już przegięcie.)
nie deptać trawnika (i kolonii krabów)
optymalnie świeże mięsko. równo tydzień temu wybieraliśmy sobie rybki hasające po akwarium, żeby 3 minuty później dostać je pokrojone na talerzu.
dziś cały dzień jedliśmy na żywca. ostrygi i małże, znaczy się. po zamówieniu Aciuma (kobieta serwująca przysmaki) wyruszyła z podręcznym kilofem na łowy wokół pobliskich skałek. po 5 minutach przyniosła talerz pełen tętniących żyjątek.
aż piszczały w zębach. a może Aciuma niedokładnie opłukała je w morzu z piasku?
piątek, 20 kwietnia 2007
packt like sardines in a crushd tin box
after years of waiting nothing came
as your life flashed before your eyes
you realize
i'm a reasonable man
get off, get off, get off my case
after years of waiting
after years of waiting nothing came
and you realize you're looking,
looking in the wrong place
i'm a reasonable man
get off my case
(radiohead)
--
przesycenie piątkowego wieczoru. wentyl bezpieczeństwa się zatkał.
środa, 18 kwietnia 2007
bałwochwalstwa szumiące
tu truskawka 11. grejpfrucik, odezwij się!
jak miałem 5 lat to moim ulubionym filmem była "bitwa o midway". taki typowy zamerykanizowany film wojenny, ale małe chopaki zawsze się ekscytowały pif-pafami. najlepszą częścią filmu były truskawki, czyli kilkanaście samolotów zwiadowczych, które skąpane w chmurach (=w bitej śmietanie) próbowały dostrzec okręty wroga.
w sobotę poczułem się jak truskawka 11, która swoim bystrym okiem (pesteczką?) wypatrzyła połowę floty japońskiej. no ja znalazłem tylko szczyptę, i to floty handlowej, ale i tak robi wrażenie.
większe zrobiłby tylko widok lądowania w Incheon podczas wojny koreańskiej w 1950 r. w kilka godzin w jedną zatokę wbiło się 261 okrętów wojennych i zrobiło niezłą zadymę z lądowaniem większym od normandzkiego.
(ten kolega miał trochę mniej szczęścia)
a ja cały czas potrafię co najwyżej szoty trzymać.
ptaków szum, morza śpiew, złota plaża pośród drzew
poniedziałek, 16 kwietnia 2007
dynamic bamboo republic, dynamic korea
podobnie jak bambusy, które potrafią rosnąć do 1,5 m na dobę.
i nikt kompletnie nie wie, skąd one biorą całą energię do tego.
no przecież nie ze snu, one nie zamykają oczu.
a słońce gości tu ostatnio niezmiernie rzadko.
dziś zakochałem się w ich przedburzowym kolorze.
ps. dynamic korea to główny slogan państwowej organizacji ds. turystyki. całkiem całkiem się wstrzelili w prawdziwość tego hasła.
kiedy mnisi chcą się wyluzować
Subskrybuj:
Posty (Atom)