po tym, jak dokładnie przeskanowali każdy centymetr moich setek tysięcy kabelków i pobadali sobie moją kolekcję szklanych trunków podarunków, ujrzałem to cudo.
pierwsza myśl: chłopaki to muszą mieć naprawdę niezłą farbę antykorozyjną. nic a nic nie widać. z kolei wewnątrz siedzenia wzbudzały sentyment zapyziałego pekaesa do włoszczowej, ale to już zupełnie inna historia.
historia, a właściwie sobieski bitter sweet zaczął się jeszcze przed kołowaniem. właścicielem balsamu był gość wybierający się z małą grupą do południowych indii. wszystko wedle zaleceń aeroflot: "do śniadania nie podajemy kawy ani herbaty; jedynie wodę, soki, piwo i spirytus.."
Potem spontanicznie wyskoczyliśmy z samolotu do centrum chwały wielkiego betonu i hutników stali:
Lotnisko Sheremietyevo przywitało nas nowymi kompanami, piwem za 1 Euro i ogólną imprezą pośród syfu, brudu i bełkotania megafonów.
Zaprawdę, powiadam Wam, nie ma to jak żywczyk na obczyźnie...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz