nie wierzyłem, że można żyć bez chleba. pomidorów. kawy. masła. ziemniaków. szynki. pasztetu. mleka. sera. papryki. dżemu. kiełbasy. i, uwaga, prawie bez ryżu.
zamiast tego kilka razy dziennie nawiedzamy knajpki. zazwyczaj na środku palnik rozgrzewa płytę, na której smażą się pyszności, a dookoła rozstawiane są zakąski i dodatki. i tak dzisiaj zdarzyło mi się skonsumować:
- ośmiornice
- kałamarnice
- jakieś płaskie wędzone zwierzątko morskie, o nazwę którego boję się zapytać
- małże
- wodorosty (a la nori do sushi)
- tony kiełków sojowych
- kolejną wersję smakową daikon, czyli rzodkwi japońskiej (dziś była kwaskowa)
- kolejne 3 wersje kimchi, czyli marynowanej kapusty pekińskiej (przeważnie duszona w megapikantnym sosie chili, ale 1 z wersji była o dziwo łagodna)
- zupę-wywar z porów
- zupę-wywar z nie-wiem-czego ze ściętym białkiem
- surowe liście sezamu (smakują jak owłosiona leszczyna)
- marynowany czosnek
i jeszcze coś, ale mi się wymieszało to w żołądku i niekoniecznie teraz dojdę.
tak gwoli informacji - ryż traktowany jest tu jako specjalne zamówienie, zazwyczaj jako dokładka lub deser. a lody to w 1/3 mieszanka naszych znanych śmietankowych, a w 2/3 - zmrożonego i zmiażdżonego H2O...
delicje, mmmmmmmmm.
(ma ktoś zbędną kanapkę z szynką?)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz